Na pewno wiele z Was pamięta
jeszcze taką opasłą szafę z lat pięćdziesiątych, która i
hipopotama by zmieściła i wcale nie najdłużej zeszło się ze szlifowaniem, ale z wymyśleniem ozdóbek, bo nie chciałam aby za bardzo absorbowała sobą wnętrze, więc zeszło mi się na poszukiwaniu motywu, bo albo
brak było lustrzanego odbicia, albo nie było wzdłuż, albo był kiepski wydruk a
kiedy było wzdłuż to chciałam w poprzek.
W pierwszej wersji po
wyszlifowaniu wybieliłam ją lekko suchym pędzlem i wyglądała dość nędznie, więc w drugiej pomalowałam mokrym pędzlem i przeszlifowałam punktowo, ale ponieważ nie zauważyłam, że polakierowałam lakierem zanieczyszczonym bejcą to długo musiałam czyhać na odblokowanie emocjonalne aby wrócić do tematu.
Bardzo istotne było rozjaśnienie wnętrza, co nieskromnie przyznam udało mi się, choć zdjęcia niekoniecznie to odzwierciedlają, ale tu już kłaniają się inne braki. Ogon Romana zwisający z szafy, który często okupuje górne jej partie kiedy jest bardzo umęczony (i ogon i Roman) uganianiem się za motylami, muchami i różnymi innymi, które w trawie piszczą.
I żeby nie było, że tylko trzydrzwiową szafę zrobiłam kilka drobiazgów no i kredens się robi, ale już bez tortur emocjonalnych i męki intelektualnej, bo do kompletu z szafą będzie, więc ozdóbki te same zastosuję.
I tak do kuferka z niesfornymi dzieciakami dorobiłam takie oto metalowe urządzenie, które nazwę może i ma, ale ja jej nie znam.
Kolejne rozkoszne anielskie trio, które tym razem na wiklinowym koszyku osiadło.
I trochę szkła w różnych zestawieniach i konfiguracjach.
Kiedy przeskoczysz, to i wtedy nie mów hop. Zobacz najpierw w co wskoczyłeś.